Do niedawna byłam przekonana, że słowo nomadyzm i nomada ma swój źródłosłów w „no – mother”, czyli braku matki. Rozumiałam to jako brak zakorzenienia, pewien rodzaj wędrownej bezdomności, gdzie matka miałaby stanowić rdzeń, matrycę. A jednak nie. Wcale tak nie jest, o czym przekonała mnie Wikipedia: nomadyzm to tryb życia polegający na stałym przemieszczaniu się w poszukiwaniu dogodnych pastwisk lub łowisk; koczownictwo.
Jak widać nomadyzm z matką wiele wspólnego nie ma. Oznacza on pewien styl życia, nieustanną potrzebę ruszania z miejsca, stabilnej niestabilności w poszukiwaniu życiodajnych skarbów, żyznej i karmiącej, choć trudno dostępnej gleby. W tym duchu chciałabym się przyjrzeć zjawisku borderline, czyli ranie granicy. Chcę spojrzeć na patologię wpisaną w życie człowieka prezentującego się pogranicznie jako ruch (intencję) do poszukiwania czegoś, co w jego poczuciu jest bardziej adaptacyjne, choć nie zawsze logiczne z punktu widzenia zewnętrznego obserwatora.
To, co współczesna diagnostyka psychiatryczna (DSM oraz ICD) traktuje jako zaburzenie borderline, opisywane jest jako szereg zachowań (objawów), nie przykładając jednak należytej uwagi rozumieniu genezy tego zjawiska. Moim zamiarem jest przyjrzenie się osobowości z pogranicza w sposób kładący nacisk na egzystencjalne doświadczenie jednostki we współczesnym świecie. Rozważania poniższe opieram na swojej praktyce terapeutycznej oraz osobistym uczestnictwu w życiu społecznym dużego europejskiego miasta. Warto zaznaczyć, że istnieje kontinuum, wokół którego możemy poruszać się w diagnostyce zaburzeń osobowości. Najistotniejszą sprawą różnicującą i określającą w którym miejscu kontinuum się znajdujemy, jest stopień dojrzałości ego i towarzyszące mu specyficzne mechanizmy obronne. Moje refleksje dotyczą krańca bliższego pojęciu zdrowia, czyli stylu charakteru, jednocześnie mogą być przydatne w pracy z osobami z drugiego brzegu kontinuum.
Z perspektywy psychoterapii Gestalt, to, co obserwujemy w postaci objawów, stanowi pewnego rodzaju przystosowanie (adaptację) do obecnej sytuacji życiowej człowieka. Zakładam, że to, co opisywane jest jako styl charakteru borderline jest niejako próbą przystosowania się człowieka do współczesnej rzeczywistości. Jak powiedział Jiddu Krishnamurti, nie jest miarą zdrowia być dobrze przystosowanym do głęboko chorego społeczeństwa. Jednocześnie nie jest moim zamiarem bagatelizowanie cierpienia osób, zmagających się ze swoim życiem. Przeciwnie – idea, która mi przyświeca jest próbą przywrócenia godności i zrozumienia osób, które w tzw. pogranicznym przystosowaniu, usiłują przywrócić zarys swojemu kruchemu Ja.
Poruszając się w temacie rany granicy, a RUCH to jej temat podstawowy, chcę uchwycić sens takiego sposobu bycia w świecie i stylu kontaktowania się. Zastanawiam się które mechanizmy i wobec jakiej rzeczywistości współcześnie są adaptacyjne.
No mother no father, czyli trochę historii
Tak jak poprzednie pokolenie narcystyczne, było określane mianem „fatherless society” (pokolenie pozbawione figury ojca), to pokolenie borderline może być nazwane również „motherless society” (pozbawione matki). Nie mam na myśli dosłownej nieobecności rodziców w świecie dziecka, ale szerszy kontekst rozluźnienia więzi i przynależności. Narcystyczni rodzice dali nam skrzydła, nie dając korzeni. Co dalej? Co nas czeka? Pozostawione bez matki i ojca, symboliczne sieroty poszukują więzi w świecie, który ma dla nich odpowiedź fragmentaryczną, tymczasową i elektroniczną. Brak analogowych więzi skutkuje osłabioną tolerancją niepewności i frustracji, co powoduje stałą potrzebę dookreślania własnej tożsamości i bycia bardziej reaktywną, niż aktywną stroną rzeczywistości.
Odnosząc się do tego, co przyniosło nam pokolenie narcystyczne, warto przywołać krótką charakterystykę dominującej w nim idei, żeby zrozumieć, w jaki sposób syndrom borderline stanowi odpowiedź na nieporadzenie sobie z raną narcystyczną. W narcyzmie kluczowe było fałszywe self, zrodzone w oparciu o oczekiwania otoczenia, żeby być kimś lepszym niż się jest. Spowodowało to napompowanie JA, które – choć świetnie radzące sobie w świecie zadaniowości i osiągające sukces – zgubiło realne poczucie siebie. Przejawy tego zagubienia obserwuję w swojej praktyce, kiedy przychodzą do mnie osoby doskonale radzące sobie w życiu, dzielne dzieci, które stworzyły wizję siebie w oparciu o osiągnięcia, odrzucając wszystko to, co nie mieści się w obrazie idealnym czy też sugeruje słabość. Osoby narcystyczne zostały kulturowo wprowadzone w błąd – traktując tę wersję siebie, która może być podziwiana, jako pełną osobę, myląc podziw z miłością. Kosztem tego nastąpiło emocjonalne porzucenie tej części siebie, która mogłaby sięgać po wsparcie, okazać się słabą czy potrzebującą. Taki rodzaj fragmentacji doprowadził moim zdaniem do potrzasku, prezentowanego w postawie narcystycznej. Nieprzystosowanie do dzisiejszego świata, przejawiające się pęknięciem, skutkuje raną granicy, zwaną borderline. Osoba przestała czuć siebie (odrzucając swoje cielesne ja, które jest żywe, popędowe, niedoskonałe), w związku z czym przestała też wiedzieć kim jest i po co jest. Będąc wtórnie odłączona od swoich potrzeb (bo maszyna bez czucia działa sprawniej i bardziej efektywnie), zawirowała w świecie sukcesu i przez nieuwagę wypuściła wszystkie ręce, które mogłyby ją chwycić. W dodatku te inne ręce, o ile mieszkamy w dość homogenicznym kulturowo europejskim świecie, również zapomniały jak to jest chwycić drugiego. W pracy terapeutycznej jest to ten moment, kiedy klient z pewną bezradnością i uroczą niepewnością pyta, czy to, co on teraz czuje i przeżywa, jest naprawdę? Czy może jest to agitowane przez sytuację terapeutyczną? Zawsze porusza mnie to pytanie, ale kiedy ono się może pojawić, to już jesteśmy w domu (a propos domności i bezdomności). Nauczyć się siebie – jaki jestem, obrysować kontur, a potem wypełnić treścią, która nie jest wydmuszką, ale żywą istotą z krwi i kości, przy tym czującą. To ważne zadania terapeutyczne na dzisiaj.
Cykl kontaktu nomadycznego self
Konsekwencją narcystycznego przystosowania są różne zjawiska w cyklu kontaktu człowieka ze środowiskiem. Puste (bo nieodzwierciedlone emocjonalnie) self, błąka się niepewnie po świecie, próbując przywrócić sobie godny ludzki kształt. Wrażenia są zdesensytyzowane (nic nie czuję), czyli nie za bardzo dociera do mnie co się ze mną dzieje, jak ja się czuję w swoim ciele. Klient przychodzący do gabinetu cierpi, co jest niewątpliwe, jednocześnie to cierpienie jest przemieszczone na sferę zewnętrzną, odłączone od ciała. Jonathan Crary w książce „24/7” pokazuje, że „tu i teraz” stało się karykaturą i „słowem-rozkazem” (Deleuze), a nasz sen staje się jednym z nielicznych obszarów wolności i buntu. Autor przytacza badania, jakie prowadził Departament Obrony Stanów Zjednoczonych nad jednym z gatunków ptaków wędrownych – pasówka białobrewa, który przemieszczając się między Alaską a północnym Meksykiem jest w stanie nadzwyczaj długo pozostawać w stanie czuwania – nawet przez siedem dni z rzędu. I teraz głowią się uczeni, w jaki sposób przenieść taką zredukowaną potrzebę snu na człowieka, aby stworzyć nieustannie działającego żołnierza. W takiej sytuacji sen staje się jednym z nielicznych obszarów wolności i buntu. Wydajny sen. Zaprzeczenie rytmom podstawowym.
Świadomość jest zniekształcona przez fałszywe self – więc po pierwsze nie do końca wiem kim jestem i co mnie właściwie definiuje. Podobnie jak w „24/7”, produktywność jest w cenie, więc jestem w nieustannej mobilizacji do działania – co moim zdaniem jest oznaką, że RUCH, to coś, co wybraliśmy jako nieustępliwą nadzieję na ostateczne KONTAKTOWANIE się, ale z przymusem wykonywania miliona starań i czynności. Uważam, że niejawnym celem tego ruchu jest miłość i przynależność i można mnie posądzić o niepoprawny romantyzm, ale będę się przy tym upierać, a ostatnimi czasy wzrasta nawet liczba dowodów naukowych w tym zakresie, że więź jest naszym punktem wyjścia i celem, naszym „teraz dla potem”. Książka „Bieguni” Olgi Tokarczuk nieprzypadkowo okazała się tak istotną dla współczesnego świata, otrzymując nagrodę Bookera w 2018 roku: „(…) zdałam sobie sprawę, że – mimo wszelkich niebezpieczeństw – zawsze lepsze będzie to, co jest w ruchu, niż to, co w spoczynku; że szlachetniejsza będzie zmiana niż stałość; że znieruchomiałe musi ulec rozpadowi, degeneracji i obrócić się w perzynę, ruchome zaś – będzie trwało nawet wiecznie. Odtąd rzeka stała się igłą wbitą w mój bezpieczny stały krajobraz parku”.
Żyjemy w nieustającej mobilizacji, apoteozie działania. Człowiek zajęty – człowiek w cenie. „Multitasking” jako nowa formuła istnienia. Jednocześnie spod podszewki coraz śmielej wyłania się rozpacz związana z niemożnością kontaktu, ani wejścia w relację, ani wyjścia. Dokładnie w tym krajobrazie (przeszkodzie na drodze do kontaktu) ulokował się borderline: „Nienawidzę cię, nie zostawiaj mnie; Chodź bliżej, odejdź”. Nie może być separacji, bez właściwej symbiozy. A symbiozy nie mogło być, bo nie było połączenia, więzi i korzeni. Kruchość w nas stale narasta, rozszerza się jak pękniecie na szkle. Wraz z potrzebą bliskości i jednoczesną niemożnością bycia w niej. Witajcie w naszej bajce. Oto przystosowanie do świata zwanego borderline. „(…) Jedynym sposobem przetrwania w takim rozciągniętym, linearnym czasie jest zachowanie dystansu, taniec, którego krok polega na zbliżaniu się i oddalaniu, krok w przód, krok w tył, raz w lewo, raz w prawo – to krok łatwy do zapamiętania” (Tokarczuk, 2008).
Borderline jako przystosowanie do rzeczywistości
Na studiach psychologicznych (rok 2006, więc ponad dekadę temu) zapisałam się na fakultet o reklamie i długo zachodziłam w głowę: w jaki sposób ma to pomóc ludziom? Oglądając niedawno serial Mad Men olśniło mnie, że świat reklamy, haseł copyrighterskich – typu „jestem dla ciebie, jesteś świetny, myślałem o Tobie cały wieczór, musiałem Cię zobaczyć” – błyskawicznie nauczył nas słów – kluczy. Słów – zaklinaczy. Wyrazów, które „z impetem w głąb” wprawiają w zachwyt, wywierają intensywny wpływ. Odpowiada to na potrzeby zagubionego w wielości znaczeń człowieka. Im słabsze poczucie własnych granic (patrz: skąd się bierze mocne zakorzenienie – mother and father), tym większa podatność na manipulację. Jeśli nie masz swojego zdania, łatwiej przyjmiesz moje. W tym sensie reklama, świat konsumpcji, jest zarazem powodem rozdarcia i źródłem rany granicy, ale też przystosowaniem do niego, bo człowiek zyskuje nowy rodzaj zarysu, „lajkozarys”.
Autorzy klasyfikacji DSM-IV, osobowość borderline definiują jako wzorzec zachowań zdominowany niestabilnością w relacjach interpersonalnych, w ocenie własnej osoby i w zakresie emocjonalnym oraz z wyraźnie zaznaczoną wybuchowością. Ustalenie takiego rozpoznania jest zasadne, gdy obecnych jest co najmniej pięć z poniższych cech:
- niestałe, ale intensywne związki interpersonalne (krańcowe idealizowanie lub dewaluowanie)
- podejmowanie rozpaczliwych wysiłków w celu zapobieżenia porzuceniu realnemu lub wyimaginowanemu
- zaburzenia tożsamości – utrwalony i wyraźnie zaburzony, zniekształcony lub niestabilny obraz własnej osoby lub poczucia własnej wartości
- przewlekłe uczucie pustki
- impulsywność w co najmniej dwóch obszarach stanowiących potencjalne zagrożenie dla samego siebie (życie seksualne, wydawanie pieniędzy, używanie substancji psychoaktywnych, ryzykowne prowadzenie samochodu, napadowe objadanie się)
- nawracające zachowania samobójcze, próby lub groźby samobójcze, dokonywanie samookaleczeń (żeby coś wreszcie poczuć)
- niestabilność emocjonalna wywołana nadmierną reaktywnością nastroju
- nieadekwatny do sytuacji silny gniew lub brak kontroli nad wybuchami gniewu
- przemijające, związane ze stresem myśli o charakterze paranoidalnym lub zaznaczone objawy dysocjacyjne.
Postaram się poniżej odnieść do rzeczywistości emocjonalnej osób przejawiających te cechy, pokazując, że tak właśnie wygląda świat współczesny. Nie jest więc szaleństwem, że w tej zmienności, która nas otacza, staramy się szukać takiej odpowiedzi, która nas nie zrani. Bliskość to wspaniała obietnica, raj utracony i odzyskany. Jednocześnie lepiej być ostrożnym, bo co jest stałe?
Self, które się waha
Jeśli mówimy o tym, że osoby prezentujące się pogranicznie wchodzą w niestałe i intensywne związki interpersonalne, to zastanawiam się co by było, gdyby jednak zdecydowały się traktować świat i relacje w nim współcześnie panujące jako bardziej stabilne? Czy byłoby to bardziej adekwatne? Trudno mi nie myśleć o tym, że taki rodzaj ostrożności i chwiejności w relacjach, stanowi rodzaj przystosowania do tego, co oferuje świat zewnętrzny. Jest adaptacją do tymczasowości, do tego, co określić można jako self instant, czy self w proszku, kruche i niepewne, bo pozbawione realnych więzi („no mother, no father”). Zaangażowanie w relacje grozi przywiązaniem. Pozostając więc w bezpiecznej i optymalnej odległości, niczym jeżozwierz z bajki Schopenhauera, chronimy się przed zranieniem: „Pewnego mroźnego zimowego dnia, stado jeżozwierzy stłoczyło się w zbitą gromadkę, aby przez wzajemne ogrzanie ustrzec się przed przemarznięciem. Wkrótce jednak odczuły nawzajem swe kolce, co kazało im się znowu od siebie oddalić. Gdy potrzeba ogrzania znowu je ku sobie przywiodła, to drugie zło się powtórzyło, tak, że miotały się pomiędzy oboma cierpieniami, aż odkryły w końcu pośrednią odległość, w jakiej mogły znosić najlepiej swoją obecność” (Arthur Schopenhauer, Metafizyka życia i śmierci).
W czasach, kiedy jedyny stały adres, to adres mailowy, nasze Ja dynamizuje się i wychyla raz w jedną stronę raz w drugą, zbliżając się i oddalając, a na pewno unikając i pragnąc przywiązania jednocześnie. Taka forma adaptacyjnej pulsacji, techno bit. To jest tożsame z kolejną kategorią diagnostyczną DSM- IV, mówiącą, że osoba BD rozpaczliwie podejmuje wysiłki w celu zapobieżenia porzuceniu realnemu lub wyimaginowanemu. To, co charakteryzuje rys współczesności dotyczy intensywności i szybkości przeżyć, a także pewnej rozpaczy w próbach dosięgnięcia, czy zbliżenia się do innych. W moim odczuciu Facebook i inne media społecznościowe, takie jak Snapchat, Instagram stanowią całkiem realną odpowiedź na bardzo silną potrzebę stałości. Można krytykować, czy zaprzeczać sensowi takiego pseudopołączenia, czy pseudowięzi, ale pokazuje to, jak bardzo jej potrzebujemy. Smutne to oczywiście, że łatwiej jest klikać, niż sięgać po kontakt, jednak nie chciałabym patrzeć na to czarno – biało. Myślę, że jest to rodzaj użytecznej formy zastępczej, ale jest.
Policzone self, czyli samopoznanie dzięki danym
Innym przejawem dzisiejszego przystosowania jest coś, co nazywa się self-trackingiem i służy moim zdaniem ustanowieniu poczucia stałości i odpowiada kolejnej kategorii diagnostycznej z DSM IV: „zaburzenia tożsamości – utrwalony i wyraźnie zaburzony, zniekształcony lub niestabilny obraz własnej osoby lub poczucia własnej wartości. Jak pisze Michał Fal z portalu natemat.pl: Wszystkim, którym codzienne zabieganie lub wrodzone lenistwo utrudnia “zapanowanie nad własnym życiem”, coraz skuteczniej z pomocą przychodzi technologia: niezliczone aplikacje mobilne, osobiste rejestratory i czujniki pozwalają nam dokładnie zapisywać i analizować najbardziej prozaiczne aspekty codzienności”.
Sposobem na uzyskanie poczucia wpływu na własne życie, ma być precyzyjna informacja zwrotna na nasz temat, pochodząca z urządzeń elektronicznych. Aplikacje zmierzą nasz nastrój, pomogą zarządzać snem, przypomną nam co lubimy, co chcemy czytać i wreszcie kim i jacy jesteśmy. Coraz częściej doświadczamy odłączenia od czucia, a niejednokrotnie również wspomnień wskazujących na pochodzenie tych uczuć. Może to oczywiście wiązać się z doświadczeniem traumatycznym, jednak coraz częściej dotyczy pewnego rodzaju znieczulenia, inaczej zwanego desensytyzacją. Kojarzy mi się to trochę z tzw. etyką wojenną, żeby nic nie widzieć, nic nie słyszeć, nic nie czuć. W czasie wojny i silnego zagrożenia, pomaga to chronić psychikę przez rozpadem i nadmiarem cierpienia. Tyle tylko, że dzieje się to w czasach względnego pokoju (mówię o perspektywie życia w Polsce), a taka forma przystosowania do przesytu i nadmiaru funkcjonuje dzisiaj. Pamiętając o tym, że niejako chcę w tym artykule pokazać, że to, co stanowi rys borderline, jest odpowiedzią na wymogi szalonego i pędzącego świata, chcę również podkreślić, że uznaję ten rodzaj odwrażliwienia za aspekt przystosowawczy. Jednocześnie warto zaznaczyć, że trwałe utrzymanie takiego stanu rzeczy może wzmacniać izolację, a więzi i korzenie będą nie do odzyskania. Tutaj wpisuje się kryterium pustki (DSM IV – przewekłe uczucie pustki). Ponieważ nie uzyskując odzwierciedlenia na Ja realne, ani nawet na Ja fałszywe, to czym jestem, kim jestem?
Achtung! Danger! Nałogowi unikacze bliskości
Zaangażowanie w bliższe relacje grozi przywiązaniem. Uwaga!! Niebezpieczeństwo!! Niestałe ale intensywne związki interpersonalne (krańcowe idealizowanie lub dewaluowanie), stanowią kolejne kryterium wyróżnione w DSM IV. Przyjrzyjmy się temu (chciałam napisać bliżej, ale coś mnie powstrzymało) uważniej. Z teorii wiadomo, że idealizacja bądź dewaluacja to mechanizmy obronne ego, które chronią jednostkę m.in. przed lękiem związanym z bliskością. Doświadczenie bycia w świecie idealizacji i dewaluacji doprowadziło do poważnych naruszeń sfery bliskości i ustanowienia optymalnego dystansu. Rozumiem tutaj idealizację jako sposób na unikanie bliskości i uniknięcie bólu ambiwalencji. Podążając za moją tezą dotyczącą tego, że borderline jest formą poradzenia sobie z wymogami społeczeństwa narcystycznego, łatwiej zrozumieć dlaczego tak się dzieje. Idealizacja i dewaluacja to biegunowość obecna w narcyzmie, podobnie chroniąca przed bliskością, mająca na celu jednak uniknięcie odsłonięcia się i konfrontacji z Ja realnym, które jest zaprzeczone, pominięte, zdewaluowane. Bliskie relacje są tu zagrażające z uwagi na lęk przed odsłonięciem tej części siebie, która jest podatna na zranienie.
Krótko, ale intensywnie
Skóra, w której żyję, nie łączy mnie z innymi, ani bezpiecznie nie oddziela. Jeśli granice tożsamości są zachwiane, związki niepewne, świat wewnętrzny zagrożony pustką, to impulsywność można rozumieć jako intensywne pragnienie kontaktu, nie umocowane w świadomości i poczuciu własnego Ja właśnie. DSM-IV mówi o impulsywności w co najmniej dwóch obszarach stanowiących potencjalne zagrożenie dla samego siebie (życie seksualne, wydawanie pieniędzy, używanie substancji psychoaktywnych, ryzykowne prowadzenie samochodu, napadowe objadanie się). Widzę to jako nieumiejętne, ale bardzo silne pragnienie sięgania, które jednocześnie nie jest w stanie wytrzymać niepewności związanej z odrzuceniem czy niezaspokojeniem. Nie posiada odporności na jakąkolwiek frustrację, czyli nie jest w stanie zintegrować swojego doświadczenia w sposób dojrzały. Można to porównać do stałego odświeżania ekranu komputera, czy scrollowania Facebooka, w nadziei, że może coś tam wreszcie zobaczę, ale wynikające też z niemożności puszczenia się, wylogowania. Obserwuję taki paradoks: z jednej strony otacza nas tymczasowość i zmienność, wpisana w tzw. turbokapitalizm. To niewiarygodne, ale producenci celowo skracają żywot sprzętu elektronicznego, używając planowanej awaryjności produktów, co oznacza, że sprzęt AGD/RTV, którego używamy, z roku na rok będzie nam towarzyszył coraz krócej. I jak tu się przywiązać? Z drugiej strony widziałam ostatnio reklamę pralki, którą można wyłączyć w trakcie prania, gdyby się na przykład o czymś zapomniało. Muszę przyznać, że wstrząsnęło mną to odkrycie. Mój analogowy romantyzm polega na tym, że jak się zapomniało włożyć skarpetę do prania, to trzeba było poczekać, a nie takie „teraz i tu”, chcę „rajt here rajt now”. Chcieć wszystko natychmiast, żadnego odroczenia. Zero podatności na frustrację, przerwy, płodnej próżni, możliwości wycofania. Powiedzcie sami, czy nie wspiera to impulsywności? Znowu skrzydła bez korzeni.
W tym sensie zastanawiam się jaki cel ma konsumpcyjna gospodarka, żeby wspierać to odkorzenienie? Turbokapitalizm z krótką żywotnością przedmiotów, chusteczki jednorazowe, ręczniki papierowe, wszystko to reguluje nasz dystans wobec innych i to, czy się nawzajem jeszcze potrzebujemy. Postuluję przywrócenie chusteczek wielorazowych, z wydzierganym imieniem, np. „przyjacielowi na gorsze dni” lub „lubię cię kiedy płaczesz i smarkasz”.
Dotknij mnie, zobacz mnie
Powszechnie znane jest w psychologii stanowisko, że myśli samobójcze czy próby samobójcze są skrajną formą autoagresji, a pragnienie śmierci jest tak naprawdę odwróconym pragnieniem życia, albo niechęcią do takiego życia, którego doświadczamy, niemożnością wytrzymania takiego życia, jakie prowadzimy. Narastająca liczba samobójstw, które od początku 2000 roku wzrosły trzykrotnie, może mieć związek z pewną podwójnością rzeczywistości, której doświadczamy – tego, co pokazujemy na co dzień, w kontraście do rzeczywistych emocjonalnych zmagań. Twarz publiczna ma zachwycać. Szokuje nas śmierć samobójcza osób, które jak mówimy – miały wszystko. Nikt chyba nie ma złudzeń co do tego, że cierpienie psychiczne nie liczy się ze statusem społecznym. Jest raczej siłą natury, której cywilizacja nie jest w stanie zatrzymać, mimo retuszu, w postaci dobrego prezentowania się w mediach.
Co do agresji skierowanej przeciwko sobie, to koncepcja no mother, no father dobrze wpisuje się w tę myśl. Gdybyśmy byli bardziej realnie ze sobą połączeni, z możliwością doświadczania i przeżywania różnorodnych emocji i przejawów siebie (nie tylko tych pożądanych kulturowo), środowisko mogłoby pomieścić tę agresję, która ostatecznie zostaje wymierzona przeciwko sobie. Nawracające zachowania samobójcze, próby lub groźby samobójcze, dokonywanie samookaleczeń przez osoby doznające impulsu do tego zdarzenia, doświadczane są jako możliwość przeżycia chwilowej chociaż granicy kontaktu! Dotknięcia ostrej granicy, że oto jestem, czuję, a czasem odczuwam ciepło krwi wypływającej z mojej rany, więc okazuje się, że żyję. Nie mówiąc już o tym, że na poziomie biologicznym – ból fizyczny łagodzi jednocześnie pewien rodzaj cierpienia psychicznego, z którym nie można sobie poradzić. Osoba doświadcza egzystencjalnego ukojenia, kiedy siebie rani, bo jej kruchy zarys zyskuje na moment bardziej stabilny i konkretny kształt. To jest jak poczucie mety, upragnionego finiszu po bardzo długiej i wyczerpującej podróży. Miękkie lądowanie. Osoby robiące spustoszenie w swoim życiu, odreagowujące najczęściej na bliskich, tylko w ten sposób są w stanie dotrzeć do uczuć tego małego dziecka i sięgnąć po to, co było mu kiedyś najbardziej potrzebne, czyli opieka totalna. Gdyby mogły sięgać w sposób dojrzały po wsparcie i opiekę, nie musiałyby niszczyć i ranić swojego najbliższego środowiska.
Podobnie rozumiem wyróżniony przez DSM-IV Nieadekwatny do sytuacji silny gniew lub brak kontroli nad wybuchami gniewu, jako kolejny wyraz intensywnej, desperackiej próby walki o kontakt, wszelkimi wysiłkami: głośniej, mocniej, intensywniej, żeby się przebić, dotrzeć, dostać do ciebie człowieku, halo halo, czy jest tam ktoś? Jeśli jest to gniew nieadekwatny do sytuacji tu i teraz, do czego zatem tam i wtedy był on adekwatny? Jakich środków trzeba jeszcze użyć, żeby zostać usłyszanym? Niestabilność emocjonalna wywołana nadmierną reaktywnością nastroju umożliwia płynne funkcjonowanie we współczesnej rzeczywistości.
Brak kontaktu z innymi ludźmi wywołuje pewien rodzaj adekwatnej niepewności, bo nieumocowanej w realnych relacjach. Czy zatem wszystko to, co komunikujemy w sieci, nie jest zbiorową projekcją? Stąd przemijające, związane ze stresem myśli o charakterze paranoidalnym lub zaznaczone objawy dysocjacyjne, mogą okazać się jednak coraz bardziej adekwatne w rozpadającym się świecie. Dysocjacja, odłączenie uczuć od sfery racjonalnej jest w dużej mierze konsekwencją pewnego wielkiego rozdzielenia, filozoficznie sięgającego Oświecenia i Kartezjusza, wprowadzającego prym umysłu nad ciałem i stawiającego grubą kreskę między nimi. To tak, jakby zawiązać sobie oczy, zatkać nos, ubrać się w 10 warstw ciuchów i dziwić się, że się nic nie czuje. Tak właśnie rozumiem to rozdzielenie, które jest obronnym obudowaniem się, często na rzecz ochrony przed przebodźcowaniem. Posiada jednocześnie drugi wymiar – pozbawiający nas realnego kontaktu ze sobą i światem. Kiedy nie czuję siebie, nie mogę też poczuć innych. Co więc jest realnością, a co projekcją, wyobrażeniem? Świat realny coraz bardziej ulega zakłóceniom poprzez różne wirtualności.
Fix me, czyli relacja terapeutyczna jako prośba o ochronę zarysu kruchego self
Zamiarem tego artykułu jest pokazanie, że niestabilność to stan społeczny, który przenika do świata wewnętrznego. Zamiast określenia borderline – proponuję „nomadyzm relacyjny, nomadyzm psychiczny”. Pytanie – czy to można leczyć? Czym leczyć się ze współczesności? Stale zastanawiam się nad rolą terapeuty w pracy ze zjawiskiem nomadyzmu. Z jednej strony ważna jest i matka i ojciec, w znaczeniu: WIĘŹ. Z drugiej strony każde potencjalne zbliżenie na granicy Ja-Ty stanowi ryzyko dotknięcia rany, więc dopóki rana jest niezabliźniona (czego leczeniu również ma służyć więź), jesteśmy w błędnym kole, w ciągłym, nieustannym ruchu, ruchu donikąd, po coraz więcej i więcej. Szybko i intensywnie. W książce „Bieguni” Tokarczuk wspomina zakutaną biegunkę, która na marginesach rzeczywistości krąży samotnie po świecie, nie mogąc znaleźć ukojenia, jak zbłąkana dusza. Ten nieustanny ruch, który w intencji ma na celu ochronę przed zranieniem (zbliżeniem się do tego, co boli), doprowadził nas do skrajnego wyczerpania i niestety bardziej obecnie przypomina fugę dysocjacyjną, niż jakąkolwiek inną melodią.
Bliskie mi jest spojrzenie na człowieka w perspektywie jego kontaktu ze środowiskiem. Mam tu na myśli kontekst, który nas otacza, w tym kultura i przyroda. Obserwując cykl kontaktu z własnymi potrzebami i pragnieniami wobec otaczającego nas środowiska, wychodzimy od sfery wrażeń (często zmysłowych), poprzez świadomość, przechodząc do mobilizacji swoich zasobów/energii i realnego działania. Kolejnym krokiem jest osławiony KONTAKT, po którym następuje pewna metaforyczna sytość i możliwe jest przejście do asymilowania tego doświadczenia i wycofania do tzw. płodnej próżni, czyli takiego niezbędnika dla nowej figury. Nowa figura oznacza potrzebę czy aktualną wartość nadrzędną dla człowieka w jego środowisku. W moim rozumieniu, żeby pomóc osobie z raną granicy, szczególną uwagą trzeba obdarzyć przerwę pomiędzy wycofaniem się z kontaktu ze starą figurą a nowym wrażeniem. Tutaj zawiera się owo „pomiędzy”, a trudność osoby z raną granicy polega na niemożności puszczenia się z lęku przed porzuceniem i jednoczesnej niemożności chwycenia się i wejścia w kontakt z lęku przed zawłaszczaniem. Wiąże się to z paniką nic-nie-znaczenia, paniką niewiedzy, zniknięcia. Ani ruch ani bezruch nie jest więc drogą.
Dla osoby z adaptacją narcystyczną, dobrym wsparciem jest „terapeuta niewiedzący”– po to, żeby zarys wreszcie był prawdziwy, a nie dopasowany do oczekiwań. Dla borderline (nomadycznego self) kluczowa jest płodna próżnia, z której wyłoni się żywa, pulsująca granica umożliwiająca kontakt. Ruella Frank (amerykańska terapeutka Gestalt badająca znaczenie pierwszych naturalnych ruchów dziecka wobec świata i odzwierciedlenia tych ruchów w dorosłym życiu) mówi o pierwszej sekwencji ruchu – ruchu – poddaniu się. Długa zima. Najpierw czucie, ugruntowanie, powierzenie się, potem dłuuugo, dłuuugo nic i dopiero działanie. Wytrzymanie bycie wylogowanym, spacer bez podłączenia pod elektroniczne sprzęty. Patrzenie, widzenie, czucie, słuchanie. Ćwiczenia z bycia. Ćwiczenia z błąkania się bez celu. Laba. Powrót do źródeł. Uważność jako przywracanie kojącej więzi z samym sobą. Ruch stanowi jedynie tymczasową formę przetrwania. To, co jest potrzebne, to zatrzymanie się w tej płodnej próżni, między wycofaniem się a nowym wrażeniem, wylogowanie się. Jedna klientka mówiła mi, że musi nieustająco aktualizować poczucie swojego znaczenia dla innych, bo nie ma tego w sobie, działa to więc jak odświeżanie strony, nieustanne poszukiwanie zarysu siebie. Inna klientka wpadła w panikę na myśl, że po sesji ma być sama przez dwie godziny w parku, po prostu spacerując uliczkami i siedząc na ławce, bez użycia telefonu.
Ludzie to też część przyrody, a przyroda poddaje się cyklowi. Zagadnienie „pomiędzy” traktuję tu jako przekraczanie rozszczepienia, polaryzacji i biegunowości. Szukanie tej granicy kontaktu i przywrócenie podstawowych funkcji życiowych człowieka w środowisku. Co oznacza to w praktyce? Na pewno ważna jest zdolność do bycia dotykanym (i/lub dotkniętym, poruszonym) na granicy kontaktu. Przy czym nie koniecznie musi być to kontakt fizyczny, bo chodzi przede wszystkim o granice wewnątrzpsychiczne. Warto podkreślić jednak, że w dzisiejszych czasach terapia wyłącznie mówiona, nie jest w stanie dotknąć i zaopiekować rany borderline, w znaczeniu, o którym mówię powyżej. Potrzebna jest na pewno bardzo żywa, obecna relacja. Terapeuta gotowy wyjść na przeciw, z wyraźnymi własnymi granicami, ale też zdolnością do nomadyzmu psychicznego. Atmosferę pracy terapeutycznej z osobą borderline można porównać do tańca: dwa kroki w przód, jeden krok w tył. Choć wiemy, że ruch to tylko tymczasowa forma przetrwania. Klient nie jest w stanie zintegrować polarności, przeciwieństw. W jednej sekundzie terapeuta jest wybawicielem, za chwilę jest najgorszym człowiekiem na świecie. Istotą cierpienia jest tutaj trudność w odczuwaniu spójnego, zintegrowanego Ja. Na poziomie biologicznym czyni to osoby borderline bardziej uwrażliwione na percepcję detali, szczegółów. W technice malarskiej może to przypominać puentylizm, gdzie w dużym zbliżeniu obraz stanowi rozmazany, chaotyczny zbiór kropek, a z pewnej perspektywy tworzy sensowną, intencjonalną całość. Podobnie rysuje się doświadczenie wewnątrzpsychiczne osoby BD, która bardziej przeżywa siebie jako zbiór niepołączonych punktów.
Terapeuta może odpowiedzieć sobą na ogromną potrzebę nieodzwierciedlenia, co wymaga zarówno zdolności do bycia w ruchu, jak też głębokiego, stabilnego kontaktu granicznego, żeby połączyć kropki. Jak mówi Margherita Spagnuolo-Lobb (włoska terapeutka Gestalt), „być zdolnym zawibrować swoimi uczuciami na uczucia klienta”.
Literatura:
- Francesetti G., Gecele M., Spagnuolo-Lobb, M. (2016), Psychoterapia Gestalt w praktyce klinicznej. Gdańsk: Wydawnictwo Harmonia.
- Greenberg, E. (2005).„The Narcissistic Tightrope Walk: Using Gestalt Therapy Field Theory to Stabilize the Narcissistic Client”, Gestalt Review, 9 (1) 58-68.
- Johnson, S. (1993). Humanizowanie narcystycznego stylu, Warszawa: Wydawnictwo Czarna Owca.
- Crary, J. (2015). 24/7. Późny kapitalizm i koniec snu, Kraków, Wydawnictwo Karakter
- Tokarczuk, O. (2008). Bieguni, Kraków, Wydawnictwo Literackie
Anna Bal – psychoterapeutka humanistyczno-egzystencjalna (Gestalt), absolwentka Moskiewskiego Instytutu Gestalt (Odessa, Kaliningrad) oraz Instytutu Integralnej Psychoterapii Gestalt (Kraków). Współpracuje jako młodszy trener z Instytutem Treningu i Edukacji Gestalt w Rzeszowie. Interesuje się pracą z parami oraz związkami psychoterapii i sztuki. Mieszka i pracuje w Warszawie. Prowadzi terapię również w języku rosyjskim (annabal.pl).
Matko, jaki strasznie ciekawy tekst! Zanotuję i przeczytam później jeszcze raz ? i chyba w końcu zrozumiałam co to jest gestalt ? pozdrawiam!
Bardzo dobry, szeroki i zarazem prosty opis problemu. Lekkość pióra! Gratuluję autorce! Świetnie się to czyta, wręcz można wczuć sie w życie z osobowością z pogranicza. Staropolski- SZACUN!
Dziękuję.
Dla mnie jako Bordera najlepszą terapią okazały się dzieci. (Absolutnie nie polecam nikomu próbować tak się naprawiać)Moje pierwsze dziecko nie było wynikiem mojego pragnienia posiadania potomstwa, jednak kiedy już się pojawiło postanowiłam je wychować mimo wszystko. Odkryłam jak to jest być dzieckiem i dlaczego ja nie miałam prawa rozwinąć się prawidłowo. Jak to jest być kochanym i oddawać tę miłość z nawiązką. Po dwójce dzieci część moich borderowych cech się wyciszyła, dalej jednak walczę z Gniewem, impulsem, Czasami dopada mnie zwątpienie i zachwianie jednak dzieci są kotwicą podczas rozdarcia. Poświęcenie dla nich swojego życia, kariery, dalszej edukacji sprawiło że nie odczuwam pustki, czuję sens życia i to po co tu jestem. Jako nastolatka myślałam,że już zawsze będę tak żyć, na granicy szaleństwa, wiecznie błądząca między tym co czuje a tym jak powinno wyglądać moje życie. Wielokrotnie się okaleczałam i podejmowałam się prób samobójczych. Dziś blizny przypominają mi o najmorczniejszym okresie mojego życia. Zanim jednak uporałam się że swoją przypadłością kilka razy próbowałam podjąć się psychoterapi, ciężko było mi jednak komukolwiek zaufać, lub też czułam, że osoba do której zwracam się o pomoc nie wie o czym mówi. Zaczęłam więc czytać, samoświadomość i przepracowanie samemu wydarzeń z dzieciństwa troszkę mnie ustabilizowały jednak zawsze znalazłam czas by wrócić tam i przeżywać je na nowo. Ciężko było się odciąć. Ten ból, żal, pustka, strach, osamotnienie były jak narkotyk. Później pojawiły się dzieci a z nimi terapia szokowa i przystosowanie się aby miały lepsze życie niż ja.
Dzieci jako terapia ? Uważaj, żebyś na nich się nie uwiesiła psychicznie.
Ciężkie. Ciekawa koncepcja jako odpowiedź na dzisiejszy świat. Jednak brzmi to jako coś właściwego a wręcz nieuchronnego bo przecież świata nie zmienimy. Natomiast krzyk mojego wnętrza nie zgadza się na takie dostosowanie. Można zrezygnować ze stałości relacji i wiele osób mimo braku zaburzenia już to zrobiło. Jednak głównym źródłem cierpienia jest niestałość siebie i swojego ja a od tego nie ma ucieczki i ukojenia.